Spieczona ziemia…
czyli o potrzebie deszczu…
Niech się rozweseli pustynia i spieczona ziemia, niech się raduje step i niech rozkwitnie! Niech wyda kwiaty jak lilie polne, niech się rozraduje, skacząc i wykrzykując z uciechy.
[Iz 35,1-2a]
Adwent powoli się dopełnia i na ?advent wreath” jak to nazywają w języku tubluczym palą się już trzy świece. Od jutra zaczniemy bardziej pre-Bożonarodzeniowy czas adwentowy więc, po zakończeniu pierwszej części związanej z innym przyjściem Jezusa, warto kilka refleksji wysnuć.
Słowo tamtego czasu cały czas podkreślało, że to On – Bóg pierwszy wyciąga rękę i przychodzi zbawiać. Nie wiem czy Tobie Drogi Czytelniku też to udało się zaobserwować, ale zawsze kiedy to my chcemy żeby nam coś w życiu duchowym wyszło – to nigdy nie wychodzi. I tak raz po raz silimy się raz po raz i nic, i nic, i nic…
Jak sobie w nocy nad tym słowem z niedzieli siedziałem w mojej kaplicy w pokoju obok, to rzuciło mi się właśnie to: ?Uznaj, że jesteś spieczoną ziemią!” Bo my wysuszamy wodę Bożej obecności przez tak wiele szumu, różne błyskotki itd.
A my często lubimy się oszukiwać i nie przyznajemy się do własnej pustyni i spieczonej ziemi – malujemy farbkami rośliny, niczym zielone atrapy – jak za komuny kiedy prezes partii przyjeżdżał – aby ładnie wyglądało. A Bóg widzi to i zaprasza aby te nasze sztuczne kwiatki powyrzucać i poprosić tylko o deszcz Jego Ducha… a więc:
Let it rain, let it rain.
Open the floodgates of Heaven
W oczekiwaniu na radość Boga, który stał się bliski – pozdrawiam!
Ps.wszystkie fotki to wczorajsza sesja naszego advent wreath z kaplicy.
(460)